Intensywność pracy przewodnika ma swoje apogeum w sezonie letnim. Są wtedy dni, kiedy jesteśmy jedną wielką falą płynących słów, informacji i wskazówek. Dni, kiedy przewodzenie jest nie tylko opowiadaniem, ale bycie żywą mapą, drogowskazem, automatem do losowania odpowiedzi na dręczące turystę pytania: o nazwę rzeki, gatunek drzewa, granice administracyjne powiatu, czy jadłospis biskupa. Sezon mija, przychodzi wreszcie czas, kiedy ten „automat na wiedzę” można skrupulatnie napełniać „łykając” zachłannie kolejne, powstałe publikacje o regionie, uzupełniając bieżące odkrycia, ciekawostki i zapowiadane zmiany.
Czasem ten całoroczny rytm przełamują wyjątkowe spotkania, „nieprzypadkowe przypadki”, podróżnicy szczególni, międzykontynentalni i międzyczasowi. Podróżnicy, którzy nie tylko zainteresowani są historią regionu, ale również mają z nim osobiste powiązania, poplątane ścieżki, niedopowiedziane historie, które czekają na rozwiązanie i chociaż na część odpowiedzi wśród lawiny kłębiących się pytań.
Nowoczesne formy komunikacji i nierozpoznane ścieżki propagandy ustnej podejmują swoją działalność, w wyniku której umawiam się na współpracę z niemieckim wydawcą, dziennikarzem i pisarzem – Marco Sagurna, który odwiedzi wraz z żoną, na przełomie roku nasz region, mający stać się tłem jego przyszłej powieści. Wyzwanie podejmuję z przyjemnością.
Takie spotkania i taka forma pracy są zawsze wielką niewiadomą. Nienormowany, często wielogodzinny czas pracy, bezpośredni i indywidualny kontakt, wiele docelowych i szczegółowych tematów, pytań, intensywne i głębokie pochylanie się nad historią Warmii i Mazur. Pocztą elektroniczną wymieniamy szczegóły, zarys powstającej powieści i ewentualne kierunki podróży podczas kilkudniowych spotkań. Pierwszy termin wyznaczamy na 23 grudnia.
Warmia o tej porze roku powinna właściwie być baśniowo zimową krainą, ze skutymi lodem wstęgami wijącej się po niej Łyny, ale okazuje się być świąteczną pluchą i bliżej nieokreśloną mieszaniną wszelkich, niezwykle nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych. Ale przewodnik pogody nie wybiera, a raczej jej na przekór stara się, by ją skutecznie zignorować.
Pierwszy dzień spędzamy zatem na kurtuazyjnej rozmowie, która szybko przeradza się z przyjacielska wymianę pytań i odpowiedzi. Zaczynamy podróż po regionie „palcem po mapie” oraz od książek o Warmii i Mazurach, a dokładnie powstających głównie pod szyldem „ opowieści z Ostpreussen” – okazuje się, że oboje jesteśmy nieprzyzwoicie zachłannymi pożeraczami literatury. Konfrontujemy to co przeczytane z tym, co zastane. To co zasłyszane z tym, co rzeczywiste.
Marco bardziej zainteresowany jest codziennością, ludźmi, tradycjami, niż jedynie historycznymi faktami, czym doskonale wpisuje się w moją myśl o pracy przewodnika. Historię można doczytać sięgając do dostępnych obecnie wielu źródeł. Warto jednak zwiedzając jakiś region, pochylić się nad współgraniem historycznych wydarzeń z kulturą i cywilizacją, tradycjami i tym, jak wszystko to kształtowało ten przebogaty tygiel kulturowy, jakim jest Warmia. Warto pochylić się nad człowiekiem i nad tym wszystkim, co sprawia, że jemy to co jemy, że tak świętujemy, że takie piosenki śpiewamy naszym dzieciom do snu. Zwłaszcza w miejscach takie jak to, gdzie barwne przeplatanie się tradycji i kultur tworzy niepowtarzalny klimat.
Nazwisko Sagurna brzmi znajomo - to po prostu żeńska forma powstała od nazwiska Zagórny. Rodzinne korzenie Marco sięgają krańców Warmii w okolicach Reszla, stąd też i zainteresowanie regionem, potrzeba dotarcia tam, skąd pochodzi, stąd również poszukiwania i wybór tła do nowej powieści. Tam też dotrzemy, ale o tym później...
Pierwsze kroki to opowieści o dziejach Warmii, biskupach, średniowiecznych lokacjach miast, Łynie przecinającej wstęgą morenowe wzgórza. Nie zapominamy też o babach pruskich, rozsianych w terenie grodziskach, pierwszych ludziach, którzy nadawali formę i kształt tej ziemi. Wiele informacji, przebogate wieki do omówienia, a czasu tak niewiele...
Popołudniowy spacer dawnym cmentarzem leśnym, a na nim niebagatelna pieta Drexler'a, pomnik wielkiego szybownika F.Schulz'a i drewniane dzieła Lipowa. Ponad siedem wieków zaklętych w murach, budowlach miasta... Brama, dawne kamienice, fara, pozostałości z minionej świetności Heilsberga. Zamek w tym dniu omijamy, czeka na swój własny.
To niewątpliwie jedna z wielkich przyjemności w pracy przewodnika, kiedy słuchacz wyraźnie zamiera przygnieciony ogromem przeżyć związanych z doświadczaniem tych miejsc, o których opowiadamy. To satysfakcja, która sprawia, że jeśli lubi się tą pracę, wkrótce staje się czymś więcej, niż tylko sposobem na zarabianie pieniędzy czy opłacanie składek ZUS.
Kolejny dzień to siedziba warmińskich biskupów w Lidzbarku Warmińskim. Planowane dwie godziny, zgodnie z przewidywaniem zamieniają się w cztery. Część reprezentacyjna biskupich pięter, krużganki, pastele Witkacego i fascynujący świat wyobraźni E. Dwurnika. Później jeszcze piece hipokaustyczne w drodze na wieżę zegarową przedzamcza. Kolejne dni to Galiny, Dobre Miasto, mijana po drodze letnia rezydencja w Smolajnach, Głotowo, powrót przez Lubomino i Ornetę.
W przerwach pomiędzy zwiedzaniem jest też czas na regionalna kuchnię i wyznanie pisarza o szczególnej miłości do wszelkiego rodzaju kiszonek i warzyw marynowanych. Zdaje się, że geny babci dają o sobie znać, nie tylko w zainteresowaniu Warmią, ale i w preferencjach kulinarnych. Obdarowany przeze mnie różnościami własnej produkcji, zaklętymi w słoiku i zalewie octowej, nie jest w stanie racjonalnie unieść swego kulinarnego szczęścia.
Po Lidzbarku przychodzi czas na Reszel i okolice. To nie jest pierwsza wizyta Marco, miasteczko nie jest mu obce. Tym razem jednak, odwiedziny oprócz tła literackiego, mają również tło osobiste. Babka pisarza urodziła się bowiem w Robawach/Robawen, a niedaleko stąd – w Zawidach/Soweiden - dziadek. Rodzina osiadła później na gospodarstwie w miejscowości Choszczewo/Choszewen . W 1937 r. ówczesne władze niemieckie, w ramach akcji germanizacyjnej, zmieniły urzędową nazwę wsi na Hohensse . Dziadkowie ślubowali sobie wieczną miłość w reszelskim kościele św. Piotra i Pawła. Nie da się zatem w tej podróży ominąć tych miejsc, w których tak wiele tkwi z człowieka, tak wiele zostało tutaj, chociaż Marco urodził się w Niemczech, tam też mieszka i pracuje.
Z dawnej świetności, tętniącego życiem gospodarstwa pozostało niewiele, jedynie zarysy budynków wtulające się z zimna w zmarzniętą, grudniową ziemię. Dobrze jednak, że jest zima, latem całą przestrzeń porastają wysokie zarośla i właściwie nie można nic dostrzec. Co stało się z gospodarstwem można się jedynie po zastanym obrazie domyślać. Rodzina opuściła to miejsce w pośpiechu, by po 10 miesięcznej tułacze ucieczce z dawnego Ostpreussen, przez Berlin i Oldenburg, dotrzeć na miejsce docelowe.
Marco przygląda się miejscu bynajmniej nie z rozżaleniem. Pełen entuzjazmu kreśli w wyobraźni nieistniejące budynki, dopowiada ich kształty, wysokości i przeznaczenie. Fotografuje każdy skrawek zarówno w wyobraźni, jak i kreśli go na kartce papieru. Ta podróż w czasie najwyraźniej sprawia mu przyjemność i jest chwilą, na którą czekał wiele lat. To jak ładowanie życiowej baterii i jak znalezienie rozwiązania w skomplikowanym rebusie.
Zostaje kilka dni na Reszel, jego przytulny klimat sieci średniowiecznych uliczek, kilka dni na obowiązkowe odwiedziny w św. Lipce z jej niebywałym, zimowym spokojem.
Nie towarzyszę już dalej w tej drodze, ostatnie nasze spotkanie jest zapowiedzią kolejnych. Przecież jeszcze tyle niesamowitego czeka za każdym zaułkiem, tyle opowieści, tyle książek...no i ta jedna, która powstanie w tym roku, na którą czekam z wielką ciekawością.
I.Treutle/ fot.M.Sagurna