Prawda jest taka, że Walentynki mnie odstraszają, zaróżawiają, zdarza się, że zniesmaczają, zalewają serduszkową falą i sztucznością, i kiedy nastaje luty, mam ochotę wykreślić TEN dzień z kalendarza. Ale… wiem, to będzie szok… ideę popieram, w zasadzie, taki ułamek idei – bo dobrze jest przecież doceniać tych, których kochamy i dobrze jest doceniać miłość samą w sobie. To piękne uczucie i warte troski. I dobrze jest, że chociaż raz do roku o tym głośniej, że w mediach przypominają, że sklepy witrynami wołają – hej, zobacz, jaka jestem serduszkowo-czerwona…
Problem tkwi, z mojej perspektywy w tym, że w ogólnie pojmowanych Walentynkach, w tych Walentynkach, których uczyły mnie media i społeczeństwo od lat szkolnych emanują sztywne ramy komercyjnej gry, a tego już nie lubię i zdecydowanie nie pochwalam.
Skoro jednak jest taki dzień jak dzisiejszy, to tak, celebrujmy go. Po swojemu, ale celebrujmy, jeśli mamy na to chęć. Tylko nie zapominajmy, że i wczoraj był dzień i dzień nastanie jutro. Walentynki minął. Wyrzuci się kartki z serduszkami, kurzem się obtuli kolejny miś z czerwoną kokardką i tyle z tego będzie, chyba, że…
Jest jedno ale, które sprawia, że jestem skłonna przyznać Walentynkom rację bytu. A mianowicie, wierzę, że wspólne celebrowanie pewnych chwil w związku, zapamiętywanie kolejnych małych radości, wręcz wymyślanie sobie prywatnych rocznic i świąt (dzień dobroci dla łóżka, dzień dobroci dla kuchni, dzień dobroci dla wspólnego leniuchowania i takie tam) i przeżywanie ich szczerze, z radością i bez przymusu, przez obie strony związku to takie cegiełki mocnego fundamentu pod solidny Dom. Bo warto pamiętać, że kiedy przyjdą wiatry, deszcze, to dach się pewnie zerwie (ewentualnie naderwie) i wtedy właśnie dzięki tym fundamentom będzie się można schronić w piwnicy, która nie będzie wcale zimna i wilgotna, ale całkiem bezpieczna i przytulna. Bo przecież zadbana, odwiedzana i myślą i słowem. I będzie można dzięki temu spokojnie dać sobie czas na odbudowanie dachu.
Dlatego, chociaż ja za Walentynkami nie za bardzo przepadam, to rozumiem tych, którzy mają ochotę je celebrować, o ile robią to z potrzeby serca i w zgodzie z samym sobą. Wtedy każdy dzień może zyskać miano Walentynek. Dlatego, jeśli macie nastrój na różowe (yhmm… paskudne – przepraszam) serduszka, jeśli cieszycie się na tradycyjny bukiet czerwonych róż tego dnia, jeśli marzy Wam się romantyczna kolacja we dwoje i seans filmowy w kinie, to korzystajcie! To jest ten właśnie dzień! I nie słuchajcie takich jak ja mruków, którzy będą – bo będziemy – psioczyć na paskudne dekoracje i wszechogarniającą falę różu. Tak to już jest, że co kraj to obyczaj, co człowiek to zwyczaj.
Prywatnie, jeśli już miałabym obchodzić jakieś święto miłosne, to zdecydowanie wolę Noc Kupały czy Noc Świętojańską. Dlaczego? A zwyczajnie dlatego, że tysiąc razy większą frajdę mi sprawia zaciągnięcie ukochanej osoby pod pozorem szukania kwiatu paproci w ciemny las i… no szukanie tego kwiatu do rana w parną, lepką, gorąca czerwcową noc... Oj wiecie, co mam na myśli… Niż lutowy wieczór okraszony różem.
Oczywiście – ktoś powie – zależy od podejścia. Zgadzam się w 100%. Zależy! Moje w tej chwili, jest właśnie takie. Ale Wasze, nawet jeśli inne, też są zupełnie w porządku niech więc Wam dzisiejszy Dzień Św. Walentego upływa w cieple miłości i przyniesie same radosne chwile.
Fot. V.Arkchipov