Raczej nie należę do ludzi-wędrowców. Mało świata widziałam, a i po Polsce za wiele się nie najeździłam. Może dlatego każda podróż jest jak święto i pewnie ogrom ekscytacji z tym związanych zaburza postrzeganie miejsc przeze mnie odwiedzany. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że każde z nich jest po prostu projekcją, moją wizją przestrzeni, wizją ubarwioną myślą i zachwytem. Czy to jednak świadczy o tym, że to tylko iluzja? Żeby to ocenić, należałby pojechać w owe miejsca i samemu sprawdzić. A skoro już o tym, to tak się składa, że jakiś tydzień temu miałam okazję odwiedzić Wilno.
Urszula Witkowska
Pojechaliśmy z moim partnerem odwieźć jego brata na pociąg do Petersburga. Ot, to się po prostu złożyło. Dość spontanicznie, muszę przyznać. Mieliśmy w planach dojechać do Wilna, zapakować go do pociągu, pobłądzić jakieś dwie godzinki i około 2:00 być w domu. Plan wydawał się idealny.
Samochód pożyczyliśmy, a humory dopisywały. Podczas krótkiego przystanku w Ełku, odwiedziliśmy księgarnię. Podróż mijała spokojnie. Polska płynnie przemieniła się w Litwę, a pierwszym, co zobaczyłam w Wilnie był dworzec. Spowity w wieczorny mrok peron był trochę jak ze snu. A przed pociągiem, powiedziałabym, konduktorzy, ale czy można tak rzeczywiście powiedzieć, nie jestem pewna. W każdym razie wyglądali zjawiskowo w swoich stroją jakby z innej epoki. Jakoś tak dystyngowanie i literacko. Opadała już mgła na tory, a ja czułam się przez chwilę jak w „Annie Kareninie“.
Według planu, mieliśmy wracać jeszcze tego samego wieczoru, więc gdy tylko pociąg ruszył, pobiegliśmy zwiedzać miasto. Czułam się jak dziecko, które zostało wpuszczone do wielkiej sali pełnej magicznych zabawek. A wszystko takie piękne i na wyciągnięcie ręki! Dla mnie Wilno to światła. Otulone światłem kamienice, otulone światłem ulice, otulone światłem podwórza… To właśnie światło wymalowało mi obraz Wilna pod powiekami. Światło i małe niezwykłości, które dopełniły tego obrazu. Bo że w Wilnie jest Uniwersytet - wiadomo... że jest ostra Brama - wiadomo... że żył tam Adam Mickiewicz - wiadomo... że... są takie fakty, które się po prostu wie.
Ale, że zaczepi nas na ulicy pewna pani, która zacznie nam opowiadać, co możemy jeszcze zobaczyć w mieście i gdzie warto pójść, to już nie jest aż takie oczywiste. Że będzie do nas mówiła po polsku, kiedy się zorientuje, że jesteśmy Polakami, to też nie jest takie oczywiste. Że w centrum miasta na wielkim kasztanowcu zobaczymy huśtawkę, na której rozbujam się aż po gwiazdy, to nie jest takie oczywiste. To była magia chwili. I ta świadomość, że ktoś się natrudził, by ją tam umocować - przytwierdzić liny i solidny kawał drewna z wypisanymi słowami markerem. I nie było wcale takie oczywiste, że zobaczymy w witrynie czekoladziarni cały świat z czekolady! I że zapamiętam najbardziej z tej włóczęgi ścianę z wmurowanymi różnobarwnymi imbryczkami. A każdy z nich był inny.
I, że zapamiętam obskurny korytarz między budynkami, łączący jasny świat głównej ulicy z ciemnym światem skrytego podwórza. A tam, w przesmyku między światami, na zamalowanej graffiti ścianie wisiały dwa wielkie obrazy.
Nie, Wilno wcale nie jest takie oczywiste. To zaskakujące miasto świateł. Przede wszystkim świateł. Klimatycznych, ciepłych i urokliwych. Świateł, które nadają magię budynkom. Niestety, po zachwytach wieczoru, trzeba było wracać. Powrót do domu okazał się nieco trudniejszy niż się spodziewaliśmy, co też nie było takie oczywiste…
Musieliśmy zatankować. Na jednej stacji się nie udało. Na kolejnej również. Z początku nie rozumieliśmy za bardzo co się dzieje, ponieważ ani po angielsku, ani po rosyjsku, ani po polsku nie byliśmy się w stanie dogadać, a litewskiego - ze wstydem przyznaję, nie znaliśmy. Kiedy w końcu trafiliśmy na stację, na której pracownica mówiła po rosyjski, dowiedzieliśmy się, że i tak nam nie sprzedadzą gazu, ponieważ było już po 22:00 ale możemy oczywiście spróbować szczęścia gdzieś dalej. Finalnie zatankowaliśmy benzynę na którejś z kolejnych stacji, samoobsługowej tak dla odmiany. Ale i tu nie obyło się bez przygód, gdyż jak się okazało, automat nie chciał przyjąć naszych pieniędzy...
A mgła była coraz gęstsza. Jak mleko. Samochodów coraz mniej, mgła otulała szczelinie Litwę, a my wciąż daleko od domu. Kiedy wreszcie dotarliśmy do granicy, okazało się, że czeka nas jeszcze kontrola… W Polsce mgła również zamleczyła wszystko na trasie.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do domu, świtało. I chociaż podczas podróży zdarzyło się jeszcze wiele, a może właśnie dlatego, magię wileńskiej nocy mam wciąż w sercu.