Wygląda na to, że ani nie wypada chodzić do teatru, ani ćwiczyć „demonicznej” jogi (tym bardziej w Poznaniu), ani uczęszczać na niektóre koncerty czy wystawy. Wypada jednak poddawać się presji, bezrefleksyjnie podejmować temat wiary i poddać się w końcu... dla świętego spokoju. Protesty oczywiście są dopuszczalne, wskazane i oczywiste w społeczeństwach demokratycznych, ale w ostatnich wydaniach, w powiązanym cyklu są groteskowe, ponure i trochę przerażające. Podobnie jak udawany katolicyzm, "wierzący niepraktykujący" i "katolik kulturowy".
Nie umiem pojąć dlaczego jakaś grupa ludzi, nie rozumiejąca swojej wiary, ani jej przykazań, miałaby się troszczyć o moje osobiste zdrowie, wybierać repertuar artystyczny, czy formę spęczania aktywnego czasu wolnego. Doktryna etyczna kościoła katolickiego niespodziewanie wiąże mi ręce, wiąże je wszystkim, a co przerażające wiąże również państwu.
Pierwszy był nawrócony profesor, neofita z misją wymawia posłuszeństwa państwu, pacjentowi, zadaniu i celowi dla którego i w imię którego składa przysięgę, obowiązującą zawód lekarza od wieków. Później słychać było pełne histerii i agresji nawoływania do oprotestowania pewnego wydarzenia kulturalnego, pod którą to presją przedstawienie tchórzliwie odwołano. Kwiatkiem ostatnim było stwierdzenie, że „joga to demoniczny relaks, który zagraża życiu wiecznemu”.
Wszyscy mamy wrodzony pęd ku wolności, który powinie zostać ujęty w pewne ramy, w których równość, demokracja, szacunek, godność powinny znaczyć dla wszystkich to samo i mieć swoją nośną wartość wyrażającą się w m. in a może przede wszystkim w Konstytucji. Wszak kierowana jest ona do nas wszystkich "ludzi wierzących w Boga, jak i niepodzielających tej wiary", obejmuje sumienia oświecone i te niekonieczne oświecone, zdrowe, chore, wygimnastykowane i artystycznie wrażliwe lub wolące klapki i piwo z puszki. Wolność to przecież nie piętnowanie osób żyjących i myślących inaczej. Źle świadczy to o przyszłości państwa (walczącego o nią tyle lat), w którym o poszanowanie ustalonych zasad się nie dba, w którym czyjeś prywatne poglądy, sumienia, moralności mają mieć wpływ na wykonywanie obowiązków i być wyrocznią dla pozostałych.
Przerażające jest również, że wielu „wierzących”, wyposażonych we własne systemy wartości, niejednokrotnie różne od moralności Kościoła, nie umie uwolnić się z zagrody społecznej presji. Posyłają swoje dzieci na religię, popychają do uczestnictwa w sakramentach z obawy przed ostracyzmem i opinią sąsiada, z obyczajowego, bezrefleksyjnego nawyku. Oszukują samych siebie tkwiąc w zbiorowej hipnozie. Dla mnie postawa tzw. katolika wierzącego a niepraktykującego jest zupełnie niedopuszczalna, to nie koncert życzeń, a wynika to również z wartości moralnych takich jak szczerość, konsekwencja w działaniu i dojrzałość.
Nie jestem przeciwnikiem religii. Wrażam wręcz zachwyt i podziw za konsekwencję dla tych, którzy wiarę swoją łączą ze szlachetnym człowieczeństwem. W oparze absurdu przyglądam się jedynie ze zdziwieniem i czekam na sytuacje, w których sklep mięsny światopoglądowo nie sprzeda mi w piątek kiełbasy, czy też dj na dyskotece światopoglądowo odmówi zagrania ulubionego utworu w nurcie disco polo.
Jestem realistką i zdaję sobie sprawę, że każdy kompromis w sprawach moralnych wymaga przede wszystkim zauważenia potrzeby i otwarcia na dyskusję. Na razie widzę jedynie rację „najmojszą”, perspektywy na dyskusję praktycznie żadnej, a kolejka spraw niezałatwionych wydłuża się. Wierzę jednak, że kropla drąży skałę...
Izabela Treutle