Rohacze

Szlak w Tatrach Zachodnich z granią Rochaczy to spotkanie z wysokimi górami na dość wysokim poziomie. Zmierzyć się z Rohaczami. To wyzwanie nie dla każdego. Jest to bowiem trasa wymagająca pewnego obeznania ze wspinaczką górską oraz trasa dla osób o znacznej sprawności fizycznej. Trasa ta wymaga też od wędrowców skupienia i braku strachu leku przed wysokościami. Jednak powiem tak coś za coś. Grań Rochaczy to pasemko w Tatrach Zachodnich, które swym pięknem, skałami no i przesławnym koniem Rohackim jest dla każdego taternika pięknym wyzwaniem. Trasa jest na prawdę super. Widoki niesamowite, wędrując tym szlakiem ciągle czuć przestrzeń, na tej trasie czuć po prostu ducha Tatr. A do tego dostajemy ogromną dawkę adrenaliny, która wyzwolona zostanie w organizmie każdego, kto postanowił przejść tą trasę. Zapraszam aby wskoczyć na konia Rohackiego.

Jak zacząć trasę? Jak przejść, aby zobaczyć jak najwięcej? Oto kilka porad.

Proponuję spokojnie ruszyć od Schroniska w Dolinie Chochołowskiej przez Wołowiec, a potem granią na Rohacze. Można startować też z Zakopanego, ale uważam, że szkoda czasu i sił na pokonanie całej Doliny Chochołowskiej.

Ale jak to u mnie było? Po noclegu w urokliwym Schronisku w Dolinie Chochołowskiej oraz po dobrym śniadaniu (śniadanie przed trasą ważna rzecz) ruszamy zielonym szlakiem na Wołowiec. Grupa zgrana i ogarnięta, co niejedną trasę w Tatrach zaliczyła wspólnie - Paulina Janek i Tomek. Trasa nasza najpierw biegnie przez śliczny świerkowy las, który swym cudownym, świeżym zapachem żywicy pobudza nas do pokonywania przewyższeń. Po pewnym czasie radosnego maszerowania wychodzimy na pokryte kosodrzewiną wzniesienia- i tu już zaczyna się urokliwość tej trasy, co raz ukazują się prześliczne widoki Tatr Zachodnich, każdy zakręt pokonywanego zielonego szlaku to coraz to nowe widoki i zachwyty które będą towarzyszyły nam przez całą trasę tego dnia. Po 2 godzinach stajemy na Wołowcu. Na samym szczycie Wołowca wiało niemiłosiernie.

 

Z Wołowca grań Rohaczy widać już w pełnej krasie. Można ruszać. Trochę z górki trochę przewyższenia i jesteśmy na koniu Rohackim. Jest łańcuch, jest przepaść, jest adrenalina. Może jak bym szedł sam, to by było dużo gorzej, lecz gdy, się idzie ze sprawdzoną ekipą to nic strasznego (i tego Wam zawsze życzę na turystycznym szlaku) Jeśli nie ma się leku wysokości to pokonanie tego konia nie będzie trudne. Na łańcuchy zawsze zakładam rękawiczki - najlepiej lubię te rowerowe, które latem nie powodują pocenia się dłoni, a dodatkowo wzmacniają uchwyt.

 Po pokonaniu największego i najmocniej wyeksponowanego Konia Rohackiego idziemy praktycznie granią z prześlicznymi widokami z lewej i prawej strony. Szlak co jakiś czas biegnie w dół, aby za chwile pogonić nas w górę. Na trasie czasem spotykamy ułatwienia w formie łańcuchów, ale to już  można powiedzieć zabawa. Idąc tą trasą na szlaku spotkaliśmy tylko jedna grupę Słowaków i nikogo więcej,  czyli tego dnia nie był to szlak oblegany, albo ludzie przestraszyli się wiatru lub duch Konia Rohackiego przegonił ich na cztery strony świata. Nie narzekamy ze brak turystów na szlaku. Mamy góry tylko dla siebie.

Tak wędrowaliśmy sobie do miejsca naszego rozstania z granią Rohaczy czyli do Smutnej Przełęczy i szlaku oznaczonego kolorem niebieskim. Teraz to już naprawdę było z górki, szlak cudnie opadał w dół, ścieżka milutka, super oznaczona, szło się wyśmienicie. Na całym odcinku nie spotkaliśmy żywej ludzkiej istoty. Ale kozice tak. Po prostu my góry i ogrom spokoju. Aż strach było cokolwiek powiedzieć głośniej, aby nie zmącić spokoju i ciszy otaczającej nas przyrody.

Jak to bywa w górach na szlaku, po pewnym czasie, a na pewno, po południu wypada coś zjeść i tu miła niespodzianka nas potkała. Jest takie miejsce, na trasie niebieskiego szlaku, gdzie można w Tatrach Zachodnich w rejonie Rohaczy smacznie i miło zjeść godny posiłek. Docieramy do wspomnianego miejsca, którym jest Tatlikowa Chata, gdy głód już zaczynał nam doskwierać. To tutaj, mamy wspaniałą możliwość zjeść dobre słowackie jedzenie, czyli w naszym wypadku knedliki z gulaszem, panierowany ser i inne smakołyki ze słowackiej kuchni. Płaci się w euro.

 Heeeeeeeeeeeeeeejjjjj zakrzyknę po góralsku - polecam to miejsce z całego serca.

 

Po sutym posiłku ruszamy dalej i to ostro od razu pod górkę zielnym szlakiem który biegnie od samej chatki w prawo ( zaczyna się heheheh totalnie w krzakach) trzeba być spostrzegawczym,  aby początek szlaku zobaczyć- to jedyna niedogodność na tym odcinku.

Zielony szlak doprowadza nas do przełęczy Zabrat. Bardzo urokliwe miejsce i widoki naprawdę przepiękne. Przestrzeń i swoboda można tak szczerze napisać.

Ze wspomnianej przełęczy Zabrat ruszamy, z uwagi na to, że słońce już zmierza ku zachodowi,  lekko pod górkę na Rakoń, aby tego dnia zdobyć 🙂 jeszcze jeden dwutysięcznik.

     Szlak jest bardzo ładny szeroka ścieżka biegnąca pośród kosodrzewiny.

Rakoń - gdy już dotarliśmy na ten szczyt słońce już powoli zaczynało chylić się poniżej horyzontu, jednak do zmroku pozostało jakieś dwie godziny, czyli wystarczający czas, aby spokojnie i w ciepłym powiewie wiatru bardzo spokojnie rozpocząć poprzez Grzesia wędrówkę do schroniska. Z Rakonia w stronę Grzesia idzie się naprawdę bardzo przyjemnie, szeroka, udeptana, prawie promenada, która wije się co jakiś czas pośród krzaków kosodrzewiny i traw Tatr Zachodnich. O tej porze na tej trasie nie spotkaliśmy nikogo, szlak pusty wszyscy już dawno zeszli ze szlaku w pogoni za noclegiem, odpoczynkiem, późnym obiadem lub wczesną kolacją. Prawie nic - po za ciekawymi śladami na mokrej ziemi- możliwe, że były to ślady niedźwiedzia, który akurat postanowił przechodzić sobie tamtędy. Nie wiem czy spacerował czy tylko sobie poszukiwał wygodnego miejsca do snu. Raczej nie miałem zamiaru tego sprawdzać. Szybciutko poszliśmy sobie dalej w stronę widocznego Grzesia.

Z Grzesia już ciągle w dół do schroniska na Chochołowskiej, noc już wdzierała się pomiędzy drzewa. I na koniec maszerowaliśmy z czołówkami. Powrót wieczorem do schroniska na zasłużoną szarlotkę z lodami.

Przebyta trasa jest naprawdę długa i czasochłonna -  nam zajęło to ponad 13 godzin. Tempo naszego marszu - turystyczne bez wyrywania, bez biegania, raczej marsz z pasją i podziwianiem gór niż wyczynowe bieganie po górach.

 

Tomasz Orliński

KTG Grań PTTK Olsztyn